No, to skończyło się leniuchowanie. Strugi deszczu wyznaczyły początek roku szkolnego, przyroda przeszła w tryb jesienny, a zimny wiatr przegnał resztki letnich snów.
Starsza wstała rano, potrząsnęła grzywką, wrzuciła coś do plecaka, rzuciła tylko: „To ja idę!”, i zniknęła w odmętach ósmej klasy. Tyle ją widziano.
Młodsza obudziła się wreszcie. Przez ostatni tydzień z dokładnością szwajcarskiego zegarka budziła się o czwartej rano, oczywiście z wrzaskiem (Mamo, śniło mi się, że mam pająka w buzi! Mamo, śniło mi się, że duże słonie noszą małe słonie w trąbach! Mamo chodź! Mamo!!!). Za to dziś właśnie postanowiła spać do oporu.
Ale nie ma to tamto, opór złamano, śniadanie podano i ruszyliśmy do szkoły. Miesiące przygotowań nic nie pomogły, w ostatnich minutach Ojciec jeszcze gorączkowo wypełniał ostatnie papiery, Matka w panice szukała skarpetek pasujących do mundurku, a Lia ozdabiała naklejkami pudełko na kanapki.
Zdążyliśmy, w ostatniej chwili.
Szkoła była dużo lepiej przygotowana, wszyscy na stanowiskach, każdy wie, co robi. Dzieci spotykają się w holu i grupami idą do klas. Nauczyciel już z daleka macha do Lii, Pani Asystująca zastanawia się przez moment, czy podążać za odjeżdżającą radośnie Lią, czy może ratować rozdygotaną Mamę. Rzuciła tylko, że „wszystko będzie dobrze”, i poszli.
Szum dziecięcych głosów ucichł w korytarzu. Rodzice pozostawieni w holu milkną, tak nagle sami. Jakaś pani z administracji wyjaśnia, gdzie i o której wrócić po dzieci.
Jeszcze nie do końca rozumiemy, co się stało. Czy możemy tak sobie pójść? Tak po prostu? A Lią ktoś się zajmie przez cały dzień?
Poszliśmy. W południe nie wytrzymaliśmy – telefon do szkoły. Tak, wszystko jest dobrze. Nie, Lia nie potrzebuje, żeby ją zaraz zabrać do domu.
Koniec lekcji, Lia wygląda na zmęczoną. Ale rzeczywiście, wszystko było dobrze, tylko kanapki nie zjadła.
– No, to czego się dzisiaj nauczyłaś? – pytamy.
– Niczego. My się nie uczyliśmy. My się BAWILIŚMY.