Aż trudno uwierzyć. Nasza mała Asia, teraz już chyba panna Jaśmina, poszła do gimnazjum. Jedenaście lat skończone – w Anglii zaczyna się High School.
Pamiętam doskonale te pierwsze dni każdego września, kiedy wracającego z wakacji człowieka naraz uderzała jak obuchem brutalna rzeczywistość: tygodni i miesięcy do spędzenia w szkolnej ławce. Porannych wędrówek w marznącej mżawce. Dojazdów zimnymi, brudnymi autobusami. Tej starej-nowej klasy z numerkiem wyższym o jeden, od poprzedniej różniącej się tylko zapachem świeżych podręczników, ulatniającym się zresztą po pierwszej lekcji.
W tym większym szoku jesteśmy, że Asia do szkoły poszła bez oporu, a z każdym dniem chodzi tam coraz chętniej. Teraz do szkoły nie idzie już pół godziny – ledwie kwadrans spacerem i jest przed szkołą. A że na nowy rok szkolny dostała od taty rower, to w tę czy z powrotem nawet nie ma pięciu minut.
No chyba że po drodze – zwykle po powrotnej drodze – jakimś dziwnym trafem nagle wypadnie coś bardzo pilnego, pilniejszego nawet niż nakarmienie zgłodniałego żołądka. Na przykład zbieranie kasztanów z koleżanką jedną albo drugą. Albo w ogóle odwiezienie koleżanki do domu "po drodze".
Ale grunt, że Jaśminka jest zadowolona. Przyniosła ostatnio kartkę z nazwami szkolnych klubów i kółek i oznajmiła, że zapisze się na wszystko, na co się da. Nawet do takich kółek, które spotykają się w przerwie obiadowej. Że będzie jeść bardzo szybko albo w ogóle odpuści sobie obiad.
No normalnie szczena na ziemi.