Już po wszystkim. Budynek powoli obudowują rusztowaniami. Ma być nowy prowizoryczny dach. Żeby nie padało na głowę mieszkańcom, których nie ma. I żeby zdążyć przed deszczem – który właśnie się zaczął i nie wygląda ani za oknem, ani w prognozie pogody, jakby zamierzał przestać padać w tym miesiącu.
Powoli zapominamy już o całym zdarzeniu – gdyby nie spotkania z dawnymi sąsiadami, którzy albo koczują w okolicznych domach, albo w hotelu czekają na koniec remontu. Remontu, który nie wiadomo, ile potrwa. Jest jeszcze przelotne zainteresowanie dziennikarzy: rzadką w tym kraju solidarnością sąsiedzką, a chyba też bezczynnością urzędników gminnych. Pożar nasz więc zamiast standardowych kilku wierszy doczekał się aż dwóch artykułów prasowych, a trzeci ponoć się pisze.
Przyczyna pożaru okazuje się banalna: ogień zaprószyli hydraulicy instalujący parę dni wcześniej nowe zbiorniki na wodę na poddaszu (przy okazji dowiedzieliśmy się, że w Anglii też są zbiorniki na wodę, tak jak w południowej Azji). Dzięki nim ubezpieczalnia jest kilkadziesiąt tysięcy do tyłu...
Całe szczęście, że nikt poważnie nie ucierpiał – bo wyglądało całkiem groźnie.
Tymczasem, kiedy od frontu błyskały jeszcze koguty wozów strażackich, a wokół unosił się swąd, w ogródku na tyłach budynku... udało się odratować dwie butelki wytrawnego, ciastka i lemoniadę. Luz, żarty. A potem, wieczorem, sąsiedzka impreza w ogródku.
Przecież przeżyliśmy, nie?